„A większą mi rozkoszą podróż niż przybycie!” Leopold Staff
Tak było i ze mną podczas ubiegłorocznej pielgrzymki do Santiago. Jest to niezwykłe miejsce i chciałem jeszcze raz poczuć magię „drogi gwiazd”.
Tym razem jednak ruszam z progu własnego domu rowerem. Zebrałem 5 osób, które byłyby chętne odbyć podróż i miałyby 40 dni wolnego. Tydzień przed wyjazdem jedna z nich złamała palec
i miała rękę w gipsie. Dwie kolejne osoby zrezygnowały i zostało nas dwóch: Mateusz i ja.
Chcemy pielgrzymować do grobu świętego Jakuba, a dodatkowo wspierać budowę studni w Czadzie, prowadzoną przez misjonarzy. Na naszej stronie internetowej na której staraliśmy się relacjonować każdy dzień wędrówki, umieściliśmy numer konta, by można było wesprzeć potrzebujących.
Jak śpiewała Anna Jantar, najtrudniejszy pierwszy krok. Pierwszy, czyli decyzja, jest za nami, a drugi robimy 4 lipca. Po błogosławieństwie arcybiskupa Józefa Michalika ruszamy przed siebie. Od razu konieczne są pierwsze naprawy sprzętu i sakw, na szczęście jeszcze blisko domu. Następnego dnia drugi start z rynku rzeszowskiego, gdzie zebrali się nasi bliscy.

7 lipca docieramy do Częstochowy, gdzie modlimy się przed cudownym obrazem. Śpimy w mieszkaniu, ucztując z właścicielami. Następnego dnia, obdarowani prowiantem, ruszamy w kierunku Hiszpanii…
Po drodze przejeżdżamy przez Górę Świętej Anny, Kotlinę Kłodzką i w Kudowie Zdroju przekraczamy granicę z Czechami. Szukając noclegu, zaglądamy do 7 domów i wszyscy nam odmawiają. Teraz naprawdę czujemy, że jesteśmy zdani tylko na siebie. Kiedy zaczynamy wątpić,
że coś znajdziemy, trafiamy na ludzi którzy zapraszają nas do siebie, a dodatkowo proponują kąpiel w basenie. W Czechach spędzamy około 4 dni i zawsze trudno nam znaleźć nocleg. Jednak tutaj również spotykamy się ze sporą życzliwością. Kupiona czeska karta sim, niestety, nie działa. Okazuje się, że trzeba zadzwonić na infolinię (tylko język czeski), i zarejestrować kartę. Pomaga nam właściciel niewielkiego pensjonatu. Większość trasy w Czechach to góry, a na pożegnanie z krajem najwyższe ich pasmo. Pogoda z upalnej zmienia się na deszczową i zimną. Wjeżdżamy do Niemiec ponad 10 kilometrowym zjazdem w ulewnym deszczu. Jest zimno, a my szybko przemokliśmy do suchej nitki. Zaczynamy mieć drgawki z zimna i stwierdzamy, że nie da się dalej jechać. Jak na złość droga wiedzie cały czas z górki. To jeden z tych rzadkich momentów, kiedy czekamy na podjazd. Oczywiście, doczekaliśmy się. Nawet w nadmiarze… Na koniec Mateusz łapie pierwszą dziurę w kole.
W ten sposób dojeżdżamy do miejscowości Passau, gdzie według informacji z Internetu, mamy trafić na autostradę rowerową EV6, łączącą Ocean Atlantycki oraz Morze Czarne. Udaję się do punktu informacyjnego i, o dziwo, pani po raz pierwszy słyszy o autostradzie rowerowej. Na szczęście my byliśmy lepiej poinformowani niż ona i w końcu, ku naszej radości, znajdujemy EV6. Jestem zachwycony ścieżkami rowerowymi w Niemczech i Szwajcarii. Rzeczywistość przerosła moje wyobrażenia. Sieć znakomitych dróg dla amatorów dwóch kółek. Bardzo często jest to pas idealnego asfaltu o dwumetrowej szerokości. Wyłącznie dla rowerzystów. Jak w bajce. Jadąc w Polsce ścieżką rowerową, mam wrażenie, że pokonuję tor przeszkód, jeżeli oczywiście ta ścieżka w ogóle istnieje.

i ruszamy w kierunku Szwajcarii. Ostatni nocleg w Niemczech mamy w okolicach Jeziora Bodeńskiego. Następnego dnia przeprawiamy się promem przez jezioro i robimy zakupy na zapas, bo w Szwajcarii ceny są wyższe. Do Szwajcarii wjeżdżamy z dwójką sympatycznych starszych ludzi. Nie możemy ich dogonić podczas podjazdu. Okazuje się, że mają rowery elektryczne. My dyszymy jak lokomotywy, a oni beztrosko rozmawiają ze sobą. Cały dzień podjazdy. Uśmiechamy się widząc tabliczkę z informacją o 16-procentowym(nachylenie drogi) kilkukilometrowym podjeździe. Takie tabliczki będą nas „podnosić na duchu” częściej.
Pierwszy nocleg wypada nam u Szwajcarów, którzy zapraszają nas na kolację. Kilkugodzinna rozmowa, także o wierze oraz o tym, jak nasz gospodarz poznał swoją żonę, która jest Japonką. Jak niesamowite i piękne są te spotykania z ludźmi, dowiemy się po powrocie do domów.... Zaledwie kilka godzin wspólnego przebywania, a jednak coś nas połączyło. Jesteśmy zaskoczeni pomocą jaką okazują nam ludzie i, co jest bardzo miłe, widzimy, że radością jest dla nich możliwość wsparcia i poniekąd uczestniczenia w naszej pielgrzymce.
Cały czas czujemy że jesteśmy prowadzeni przez św. Jakuba. Jedziemy trasą, której nie planowaliśmy, a na dodatek przemierzamy Szwajcarię bez żadnej mapy tego kraju. Zawsze jednak trafiamy do właściwych miejsc, takich jak polskie muzeum w Rapperswil i do Einsiedeln (sanktuarium Matki Bożej). Jak przystało na górzysty kraj, doświadczamy długich i bardzo stromych podjazdów.

Nazajutrz wyspani i umyci dostajemy świeżo upieczony chleb. W tej sytuacji słowa to za mało by wyrazić wdzięczność. Dalej jedziemy przez Luzern, wzdłuż pięknych jezior szwajcarskich. Zazwyczaj unikamy miast, ale tym razem jesteśmy zmuszeni jechać do Bern. Mamy nadzieję, że tutaj znajdziemy potrzebne nam części rowerowe. Wjeżdżamy do miasta po godzinie 20 i idziemy do kościoła na mszę. Liczymy na cud z noclegiem i cud się wydarza. Pod kościołem zaczepia nas para, proponując nocleg. Jest 21 i jestem świadom tego, że nas uratowali.

W Genewie spotykamy jednak pana Antoniego, emigranta z Polski, który zaprasza nas do siebie. Raczy nas niesamowitymi historiami, na których opowiedzenie nie ma tu miejsca.
Wjeżdżamy do Francji i od razu czujemy, po jakości nawierzchni, że to inny kraj.
No i, niestety, ludzie, których spotykamy, nie mówią po angielsku. Jedziemy przez Masyw Centralny, czyli góry, kilkakrotnie pokonując 20-kilometrowe podjazdy. W jednej z miejscowości pytamy o drogę. Wskazano nam ją, ale po 40 kilometrach okazuje się, że jedziemy w złym kierunku. Fala złości i śmiechu, ale, o dziwo, zabłądziliśmy dobrze, bo do miejscowości Conques, gdzie znajduje się kościół św. Jakuba. Czyżby przypadek?

Wjeżdżamy do 6 i ostatniego kraju na naszej trasie, do Hiszpanii. Gdy widzę pielgrzymów z plecakami, ogarnia mnie wzruszenie.

Droga mija coraz szybciej i 9 sierpnia o godzinie 18, zostaje nam już tylko 60 kilometrów. Chcemy je zostawić na dzień następny, ale emocje zwyciężają i ruszamy pędząc w kierunku Santiago. Po drodze, oczywiście, łapiemy dziurę, ale to nas nie zniechęca.
O 22.30, już po zmroku, docieramy na plac przed katedrą świętego Jakuba. Euforia, radość, szczęście. Nie wierzymy, że się nam udało. Wszystko jest jakby mało realne.
10 sierpnia Msza święta w katedrze i odbieramy compostelle (dokument potwierdzający pielgrzymkę do grobu świętego Jakuba).
Ostatnim cudem naszej wyprawy było znalezienie w Santiago pielgrzymów z Polski, którzy zabrali nas z rowerami do Ojczyzny. W końcu msza w języku polskim. Na takim wyjeździe szczególnie docenia się jej wartość.
Wracamy do Polski, odwiedzając po drodze Finisterę, Lourdes, polską misję w La Ferté sous Jouarre. Około 40 godzin w autokarze. Śmiejemy się, że to chyba najbardziej męcząca część podróży.
W Szczecinie wsiadamy do pociągu jadącego do Rzeszowa. Warcząca Pani w kasie biletowej i „teoretyczny” wagon rowerowy sprowadzają mnie na ziemię. Tuż po północy, po przejechaniu 4100 kilometrów na rowerze i co najmniej drugie tyle autobusem, docieramy do Rzeszowa. Dobrze wrócić do domu, ale to oznacza koniec naszej wędrówki.
Dziękujemy Bogu za opiekę, wspaniałą podróż i za ludzi. To spotkania z nimi były najistotniejszym i najciekawszym elementem naszej drogi.
P. S. W domu czekała niespodzianka. Paczka ze Szwajcarii…
Więcej zdjęć z naszej wyprawy:
https://plus.google.com/photos/113443979623926950187/albums/5781829321064327457