40 dni i 40 nocy - Santiago

To nie droga jest trudnością... To trudności są drogą...

Pod koniec 2010 roku usłyszałem o miejscu które kiedyś nazywano „końcem świata”, do którego ludzie z całego świata wędrują, najczęściej pieszo. Zainteresowałem się tym miejscem gdzie ponoć złożone jest ciało świętego Jakuba Apostoła. Miał  on prowadzić akcję misyjną na Półwyspie Iberyjskim. Następnie został ścięty na rozkaz Heroda a jego ciało zostało przewiezione do Hiszpanii.
Po kilkuset latach, jak głosi legenda, gwiazdy wskazały pustelnikowi miejsce grobu Apostoła, gdzie wkrótce wybudowano kościół i osadę, Santiago de Compostela. Święty Jakub stał się patronem Hiszpanii i bronił kraju podczas najazdów muzułmańskich.
W średniowieczu miliony wiernych przemierzało kontynent  pielgrzymując do grobu Świętego. Goethe pisał o nim: na szlaku tym rodziła się Europa. Pod koniec wieku XX miejsce to stało się znowu popularne co w dużej mierze zawdzięczamy Janowi Pawłowi II.
O dziwo udało się znaleźć grupę ludzi chętnych do pielgrzymowania przez ponad miesiąc. Klamka zapadła kiedy kupiliśmy bilety. 30 czerwca 2011 roku, wraz z Moniką, Beatą i Justyną, wyruszyliśmy z Krakowa do Paryża, gdzie spędziliśmy 1 dzień. Następnego dnia rano Pociągiem TGV jedziemy ponad 800km na granicę Hiszpańską. Miła odmiana po PKP bo 800km pokonujemy w około 5 godzin.



Wysiadamy w Irun i tu zaczyna się właściwa pielgrzymka. Wielu ludzi prosiło mnie o modlitwę i wszystkie te intencje zabieram ze sobą. To dodatek do ciężkiego plecaka ale nadający większy sens pielgrzymowaniu. Mamy przed sobą ponad 800km do Santiago i jeszcze nie wiemy jak wygląda wędrówka. Na dobry początek nie możemy znaleźć szlaku, męczące podejście na pobliską górę i przepiękny widok na morze wzdłuż którego będziemy szli przez wiele dni. Ciężki dzień ale pod jego koniec naszym oczom ukazuje się widok na piękną plażę w San Sebastian. W ostatnim momencie docieramy do alberque (schronisko) które zamykają o 22. Schronisko to duża sala na której znajdują się piętrowe łóżka. Żelazna dyscyplina i wszyscy w ciszy zasypiają. Wstajemy wypoczęci choć głodni o 6 rano(na zewnątrz jest ciemno). Poznajemy co naprawdę jest ważne podczas Camino( drogi do Santiago), a mianowicie poznawanie ludzi i dzielenie z nimi wspólnego losu. Przed schroniskiem poznajemy Austryjaka z którym dużo rozmawiamy o rodzinie a także o wierze w naszych krajach. Kris ma kawałek sera żółtego a my kilka kromek chleba. Nawiązujemy współpracę. Poznawanie nowych ludzi podczas drogi to jedna z najważniejszych rzeczy. Ludzie wędrują z różnych powodów. Dla jednych jest to pielgrzymka, dla innych możliwość sprawdzenia siebie czy po prostu ciekawa podróż. Wiąże nas jeden cel: Santiago de Compostela.
Pierwsze dni wędrówki to widoki zapierające dech w piersi. Po prawej stronie morze mieniące się paletą kolorów a po lewej wyrastające góry. Przechodzimy przez kolejne hiszpańskie miasteczka, które zachwycają nas atmosferą wąskich uliczek, wokół których znajdują się kamienne domy, obwieszone kolorowymi kwiatami, oraz cichych kościółków.
Odkrywamy swój rytm. Wstajemy wcześnie rano przemierzając około 30 kilometrów a po dotarciu do alberque czas na rytuał pielgrzyma-prysznic, pranie oraz jedzenie. Przed wyjazdem byłem przekonany że Hiszpania to bardzo gorące miejsce. Po kilku słonecznych dniach wita nas wschodzącego słońca nad morzem i burza nad głowami oraz wspinaczka na jedną z najwyższych gór na trasie. Od tego momentu deszcz pada dość często i zdarza się jesteśmy doszczętnie przemoczeni, w tym nasze śpiwory. Bardzo przyjemnym momentem każdego dnia jest przygotowanie posiłków, a jeszcze przyjemniejszym ich spożywanie. Odróżniamy się od pozostałych bo mamy ze sobą garnek i butle gazową, co pozwala na samodzielne gotowanie i sporą oszczędność ale jest też dodatkowym ciężarem. Jak trudna jest sztuka spakowania się na Camino widzimy w schroniskach które mijamy, gdzie ludzie zostawiają wszystkie rzeczy które nie są im niezbędne( ciuchy, książki, parasolki, jedzenie), a jest tego sporo. Niemiec którego poznajemy, zabrał ze sobą 8 litrów piwa uważając że hiszpańskie jest gorsze. Dość szybko musiał zrewidować zawartość swojego plecaka. Czasami udaje nam się spotykać Polaków i wtedy wspólnie świętujemy.
Większość napotkanych ludzi po jakimś czasie ma odciski na nogach, inni mają problem z kręgosłupem obolałym po noszeniu plecaka. Mimo tego trzeba iść do przodu ze względu na dystans i ograniczone możliwości urlopowe.  Niektórzy z nich mają koszulki z napisem wyjaśniającym sens tego szaleństwa: „No Pain No Glory” – nie ma chwały bez bólu.
Ludzie w Hiszpanii są bardzo życzliwi czego mamy często dowody, wystawiona na drogę woda a czasem owoce. Pozdrawiamy się słowami  Buen Camino (dobrej drogi). Są spragnieni rozmowy i nie przeszkadza im to że się nie rozumiemy. Zastanawiamy się kiedy Hiszpanie pracują. Do godziny 10 rano ciężko spotkać kogokolwiek, od godziny 13 do 17 mają czas siesty i zamykane są wtedy wszystkie sklepy i banki, a wieczorem zaczynają fieste.
Każdy dzień to wędrówka w nieznane. 10 lipca docieramy do miejscowości w której mam wrażenie że odbyłem podróż w czasie. Miasteczko Santiliana, którego stara część wygląda jak sprzed 600 lat. Cali przemoczeni zostajemy w tym uroczym miejscu i idziemy do zabytkowego kościoła. Każdego dnia czujemy się prowadzeni przez jakąś niewidzialną siłę. Spotykamy grupę Polaków z Księdzem i możemy po raz pierwszy w hiszpanii iść na Mszę  Świętą w ojczystym języku.
27 dnia naszej pielgrzymki docieramy do schroniska na Monte do Gozo w którym pielgrzymów przyjmuje polski Ksiądz. Stąd już tylko 5 kilometrów do Santiago. Następnego dnia wzruszeni i szczęśliwi wchodzimy do miasta i na plac przed katedrą. Po 28 dniach i 820 kilometrach wędrówki, docieramy do celu. Wchodzimy do katedry podziękować za ten wspaniały czas. W biurze pielgrzyma dostajemy Compostele, dokument potwierdzający odbytą podróż. Wracamy do kościoła na uroczystą Mszę Świętą, podczas której wyczytywani są pielgrzymi którzy dotarli tego dnia do Santiago. Na końcu potężne Botafumeiro (największy na świecie trybularz mierzący 160cm wysokości i ważący ponad 80 kg), puszczane jest przez boczne nawy kościoła. Widok zapierający dech w piersi. Ponoć pierwotnie jego zadaniem było chronić przed epidemią a także niwelować zapach wędrujących od wielu dni pielgrzymów. W mieście spędzamy cały dzień i o godzinie 23 oglądamy niezwykły spektakl, iluminacje świateł na katedrze, zorganizowany z okazji 800-lecia katedry.
28 lipca ruszamy dalej na „koniec świata”, do miejscowości Finistera położonej na zachodnim wybrzeżu Hiszpanii. Na co dzień trudno nam sobie wyobrazić funkcjonowanie bez sklepu a tam  pokonujemy jednego dnia dystans 50 kilometrów nie natrafiając na żaden sklep. Trzeciego dnia docieramy na „koniec świata” gdzie oczywiście spotykamy ludzi z którymi podróżowaliśmy.
Woda jest lodowata ale musimy się wykąpać na krańcu świata. Inni ludzie, jak każe tradycja, palą tam swoje ciuchy. Śpimy pod rozgwieżdżonym niebem w pobliżu latarni morskiej i witamy nowy dzień wschodem słońca.
Na koniec wędrujemy jeszcze trasą angielską z Ferrolu i po raz drugi wchodzimy do Santiago. Żal opuszczać to miejsce gdzie spędziliśmy tyle czasu. Z Santiago do Madrytu jedziemy nocnym autobusem i dalej samolotem do Poznania.
Cała nasza pielgrzymka zajęła nam 40 dni podczas których przemierzyliśmy 1100 kilometrów. Był to niesamowity czas cudów, spotykania ciekawych ludzi i wspaniałej przygody.
Buen Camino

















1 komentarz:

  1. to jest chyba wielki skrót....ale piękne przeżycia w sercu zostały na pewno...

    OdpowiedzUsuń