czwartek, 10 października 2013

W stronę zachodzącego słońca - camino primitiwo

Nie ma czasu na nerwy przed wyjazdem, bo wracam z nocnej wędrówki w okolicy Rzepedzi i po przepakowaniu jadę wprost na lotnisko. Oczywiście na odprawie celnej zawsze mnie sprawdzają. Tym razem ich podejrzenia wzbudził garnek i palnik. Jeszcze obawy co do wielkości bagażu, ale jakoś na siłę udaje się go wcisnąć do wzornika. Lecimy do Hiszpanii.

Lądujemy w Gironie, skąd jedziemy około 90 km do Barcelony. Zaplanowałem że uda nam się w ten sam dzień pojechać do Oviedo. A tu niespodzianka. Nie ma żadnych wolnych miejsc, więc kupujemy bilety na następny dzień, na nocny autobus. W ten oto sposób mamy prawie 2 dni na zwiedzanie Barcelony. Zaczynamy od starego miasta, katedry i decathlonu, gdzie kupujemy butlę gazową. Miasto, a szczególnie wąskie uliczki i ciekawe budynki, których jest mnóstwo, robią na moich towarzyszkach, Gosi i Kasi, duże wrażenie. Następnie kierujemy się w stronę morza, licząc na ochłodę. Jest środek lata, a liczba ludzi na plaży jest ogromna. Znajdujemy kawałek rozgrzanego piasku dla siebie i po chwili dajemy się kołysać falom. Miejscami piasek jest tak gorący, że nieomal nabawiłem się delikatnego poparzenia. Delikatne stopy. Z plaży wędrujemy do parku na wzgórzu Montjuic, gdzie znajduje się wiele ciekawych budowli. Oglądamy fortyfikacje z XVII w. znajdujące się na szczycie. Noc spędzamy pod gołym niebem.

Drugiego dnia podziwiamy piękny gmach Museum Nacional d'Art de Catalunya, od którego przechodzi się wzdłuż pięknych fontann, następnie kilka budynków zaprojektowanych przez Gaudíego, w tym najsłynniejsze jego dzieło, katedra Sagrada Família, oraz park de la Ciutadella, do którego wejście stanowi jedyny łuk triumfalny na świecie, który  nie posiada charakteru militarnego.           
Tam spędzamy ostatnie chwile w Barcelonie. Następne 12 godzin upływa nam zdecydowanie mniej przyjemnie, bo w autobusie do Oviedo. W mieście błądzimy nieco, ale w końcu znajdujemy katedrę, w której umieszczono Sudarium - chustę, w którą zawinięto w grobie głowę Jezusa Chrystusa. Tam kupujemy Credencial, czyli coś w rodzaju paszportu pielgrzyma. Przybija się w nim podczas pielgrzymki pieczątki znajdujące się w kościołach, schroniskach czy barach. Uprawniają one do korzystania z tanich schronisk dla pielgrzymów.
Przy katedrze znajdujemy muszelkę, która wskazuje drogę do Santiago i tam też zaczynamy naszą wędrówkę. 

Kierując się żółtymi strzałkami i muszelkami, opuszczamy miasto i idziemy w kierunku gór.
Początek naszej wędrówki, to jak przystało na Hiszpanię, spore upały. Dlatego też staramy się jak najwięcej kilometrów pokonywać w godzinach rannych. Dzięki temu prawie codziennie rano możemy oglądać wschody słońca. Są w zdecydowanie bardziej przystępnej godzinie, niż w naszym kraju, bo koło godziny 7.
Śpimy w schroniskach dla pielgrzymów, które rozmieszczone są na trasie co kilkanaście kilometrów. Zazwyczaj jest to jedna sala z piętrowymi łóżkami, w której mieści się około 20, 30 osób. Na początku wędrówki trzeba się przyzwyczaić do pewnych zwyczajów. Po przyjściu należy zadbać o prysznic, wypranie rzeczy, jedzenie a na koniec o odpoczynek. Cisza nocna zaczyna się koło godziny 22. Niektórzy pielgrzymi wstają wcześniej niż my i zaczynają szeleścić woreczkami, w których mają pochowane rzeczy. Wtedy przydają się zatyczki do uszu, które przezornie zabraliśmy ze sobą. Są przydatne również gdy ktoś chrapie, a często się taki trafia.

Drugiego dnia wędrówki odpoczywamy nad rzeką, która jest niesamowicie przejrzysta, a gdy patrzymy na wodę, sprawia ona wrażenie zwierciadła które zniekształca znajdujące się w wodzie kształty. Ryby pływają na wyciągnięcie ręki. Jak się później dowiedzieliśmy odbywało się tarło łososia atlantyckiego. Tego dnia wędrujemy też z Hiszpanami, których poznaliśmy w schronisku, Juanem i jego synem Aitorem. Czas razem mija przyjemnie choć mamy problem z komunikacją. Niestety Aitor będzie musiał zrezygnować z dalszej drogi z powodu kłopotów z nogami.
Pierwsze dni są ciężkie dlatego, że trzeba się przyzwyczaić do niesienia ciężkiego 10-cio kilogramowego plecaka, do pokonywania około 30 kilometrów dziennie, a czasem niestety i do odcisków, które się pojawiają na stopach. Wtedy droga staje się trudniejsza. Zdarzają się także inne dolegliwości, ale zapomina się o tym wszystkim oglądając piękne krajobrazy i przebywając z innymi ludźmi. Przechodzimy przez urokliwe małe miejscowości. Najmniejsza z nich, to jeden dom, przy którym znajdowała się tabliczka z jej nazwą.

Camino primitivo, bo tak się nazywa trasa, którą idziemy, prowadzi często przez odludne miejsca i bardzo małe wioski. Zdarzało nam się kilkakrotnie nie znaleźć żadnego sklepu przez dzień czy dwa. Staraliśmy się wtedy kupować więcej jedzenia na zapas, ale to jedzenie trzeba gdzieś pomieścić, no i nieść na plecach. Piątego dnia naszej wędrówki, skończyła nam się żywność, a jak na złość w miejscowości akurat świętowano (fiesta), i wszystkie sklepy były pozamykane. Żartowaliśmy, że manna z nieba nam nie spadnie, a w kilka minut potem dostaliśmy chleb od pewnego dobrego człowieka. Cuda się zdarzają, kiedy są potrzebne. Całonocna fiesta w tej miejscowości nam bardzo nie przeszkodziła, bo korki do uszu po raz kolejny spełniły swoją funkcję.

W między czasie zaczęliśmy wchodzić w coraz wyższe góry. Niektórymi odcinkami straszyli nas Hiszpanie, opisując jakie to one są ciężkie. Tak było z etapem starych szpitali. Większość pielgrzymów zdecydowała się na okrążanie tego terenu. My wybraliśmy tę malowniczą trasę i polecam ją każdemu. Piękne tereny, na których dziko pasły się krowy i konie, a co jakiś czas zauważyć można było pozostałości starych budowli. Podejścia wcale nie były tak ciężkie. Natura zrobiła nam też prezent w postaci borówek. Stanowiły one wyborny dodatek do makaronu z dżemem. Wykwintne danie na koniec dnia. Jedynym akcentem negatywnym tego dnia był moment, gdy zostaliśmy przegonieni z miejsca, które wybraliśmy na nocleg. Trzeba było szukać innego. Spaliśmy pod gołym niebem, na dość dużej wysokości, przez co zmarzliśmy okropnie. Na dodatek w nocy chmury się obniżyły i nieco nas zmoczyły. Wstaliśmy bardzo wcześnie, żeby się trochę ogrzać, ale udało się to dopiero po kilku kilometrach wędrówki.
Widoki zrekompensowały wszystko. W dolinach, nad którymi znajdowaliśmy się, zalegały chmury, tworząc bajkowy krajobraz.

Po całodniowej wędrówce pora odpocząć. Czasami pielgrzymi gotują wspólnie, najczęściej oczywiście makaron. Poznawanie ludzi z całego świata, a czasami niezdarne przełamywanie barier językowych, powoduje wiele śmiechu. Wszyscy są bardzo życzliwi i wspólnie spędzają czas pod schroniskiem. Płynie on tam inaczej.
Czasami camino prowadzi przez większe miasta. Dziś docieramy do Lugo, gdzie przed schroniskiem ułożona jest już kolejka z plecaków. Piękne miasto, a jego stara część otoczona dobrze zachowanymi murami. Wieczorem idziemy na mszę do pięknej katedry.

Im bliżej Santiago, tym więcej pielgrzymów i żeby znaleźć miejsce w schroniskach trzeba wcześnie wstawać. Przez to, te ostatnie kilometry, nie są już tak ekscytujące i ciekawe. W tym roku w okresie wakacyjnym do Santiago wchodziło około 2 tysięcy pielgrzymów dziennie.
Kolejnego dnia skończyło się nam jedzenie, a w wiosce, w której zostajemy nie ma żadnego sklepu. Decyduję się spróbować dostać do najbliższego miasteczka na stopa, a potem wrócić. Zatrzymuje samochody przez pół godziny, ale nikt nawet nie zwalnia przy mnie. W pewnym momencie zatrzymuje się człowiek i zaczyna mi coś tłumaczyć. Niewiele rozumiem, ale okazuje  się, że łapię stopa nie w tym kierunku, co trzeba. Jako, że go nie rozumiałem, spotkany mężczyzna podrzuca mnie kilka kilometrów, oczywiście w drugą stronę niż próbowałem jechać. Byłem nieco zmieszany, ale dzięki tej pomyłce dotarłem do miasteczka. Trasę powrotną pokonałem już pieszo.

Dwunastego dnia naszej wędrówki wchodzimy do Santiago de Compostela. Idziemy do katedry na mszę dla pielgrzymów, podczas której następuje okadzenie ludzi olbrzymim kadzidłem. Wśród całej masy ludzi rozpoznajemy kilku, których spotykaliśmy na trasie. Odbieramy compostellę, czyli dokument potwierdzający przejście trasy, a następnie szczęśliwi, siadamy na placu przed katedrą i oglądamy reakcje pielgrzymów, którzy osiągnęli cel swojej wędrówki.

Spędzamy jeden dzień w Santiago, a następnie autobusem jedziemy na "koniec świata", czyli do Finistery. Trasa bardzo ciekawa, bo droga wiedzie wzdłuż wybrzeża. Pogoda jest wyśmienita, więc kąpiemy się w oceanie i zbieramy masę muszelek. Znowu trzeba będzie się tłumaczyć na odprawie celnej, co to takiego. Trochę czasu spędzamy przy latarni, na końcu świata, gdzie widnokrąg łączy się z oceanem. Jako, że z końca świata nie da sie pójść już dalej, więc trzeba wracać. Najpierw do Santiago, potem 17 godzin jazdy autobusem do Barcelony, skąd lecimy do Polski.
Z samolotu po raz ostatni spoglądamy na ziemię, na której spędziliśmy ostatnich kilkanaście dni. Będziemy mieli co wspominać, czekając na następną podróż.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz