Nie ma czasu na nerwy przed wyjazdem, bo wracam z nocnej
wędrówki w okolicy Rzepedzi i po przepakowaniu jadę wprost na lotnisko.
Oczywiście na odprawie celnej zawsze mnie sprawdzają. Tym razem ich podejrzenia
wzbudził garnek i palnik. Jeszcze obawy co do wielkości bagażu, ale jakoś na
siłę udaje się go wcisnąć do wzornika. Lecimy do Hiszpanii.

Lądujemy w Gironie, skąd jedziemy około 90 km do Barcelony.
Zaplanowałem że uda nam się w ten sam dzień pojechać do Oviedo. A tu
niespodzianka. Nie ma żadnych wolnych miejsc, więc kupujemy bilety na następny
dzień, na nocny autobus. W ten oto sposób mamy prawie 2 dni na zwiedzanie
Barcelony. Zaczynamy od starego miasta, katedry i decathlonu, gdzie kupujemy butlę gazową. Miasto, a szczególnie
wąskie uliczki i ciekawe budynki, których jest mnóstwo, robią na moich
towarzyszkach, Gosi i Kasi, duże wrażenie. Następnie kierujemy się w stronę
morza, licząc na ochłodę. Jest środek lata, a liczba ludzi na plaży jest
ogromna. Znajdujemy kawałek rozgrzanego piasku dla siebie i po chwili dajemy
się kołysać falom. Miejscami piasek jest tak gorący, że nieomal nabawiłem się
delikatnego poparzenia. Delikatne stopy. Z plaży wędrujemy do parku na wzgórzu Montjuic,
gdzie znajduje się wiele ciekawych budowli. Oglądamy fortyfikacje z XVII w.
znajdujące się na szczycie. Noc spędzamy pod gołym niebem.

Drugiego dnia podziwiamy
piękny gmach Museum Nacional d'Art de Catalunya, od którego przechodzi się
wzdłuż pięknych fontann, następnie kilka budynków zaprojektowanych przez Gaudíego,
w tym najsłynniejsze jego dzieło, katedra Sagrada Família, oraz park de la Ciutadella,
do którego wejście stanowi jedyny łuk triumfalny na świecie, który nie posiada charakteru militarnego.
Tam spędzamy ostatnie chwile w Barcelonie. Następne 12 godzin
upływa nam zdecydowanie mniej przyjemnie, bo w autobusie do Oviedo. W mieście błądzimy
nieco, ale w końcu znajdujemy katedrę, w której umieszczono Sudarium - chustę,
w którą zawinięto w grobie głowę Jezusa Chrystusa. Tam kupujemy Credencial,
czyli coś w rodzaju paszportu pielgrzyma. Przybija się w nim podczas
pielgrzymki pieczątki znajdujące się w
kościołach, schroniskach czy barach. Uprawniają one do korzystania z tanich
schronisk dla pielgrzymów.
Przy katedrze znajdujemy muszelkę, która wskazuje drogę do
Santiago i tam też zaczynamy naszą wędrówkę.
Kierując się żółtymi strzałkami i
muszelkami, opuszczamy miasto i idziemy w kierunku gór.
Początek naszej wędrówki, to jak przystało na Hiszpanię,
spore upały. Dlatego też staramy się jak najwięcej kilometrów pokonywać w
godzinach rannych. Dzięki temu prawie codziennie rano możemy oglądać wschody
słońca. Są w zdecydowanie bardziej przystępnej godzinie, niż w naszym kraju, bo
koło godziny 7.
Śpimy w schroniskach dla pielgrzymów, które rozmieszczone są
na trasie co kilkanaście kilometrów. Zazwyczaj jest to jedna sala z piętrowymi
łóżkami, w której mieści się około 20, 30 osób. Na początku wędrówki trzeba się
przyzwyczaić do pewnych zwyczajów. Po przyjściu należy zadbać o prysznic,
wypranie rzeczy, jedzenie a na koniec o odpoczynek. Cisza nocna zaczyna się
koło godziny 22. Niektórzy pielgrzymi wstają wcześniej niż my i zaczynają
szeleścić woreczkami, w których mają pochowane rzeczy. Wtedy przydają się
zatyczki do uszu, które przezornie zabraliśmy ze sobą. Są przydatne również gdy
ktoś chrapie, a często się taki trafia.

Drugiego dnia wędrówki odpoczywamy nad rzeką, która jest
niesamowicie przejrzysta, a gdy patrzymy na wodę, sprawia ona wrażenie
zwierciadła które zniekształca znajdujące się w wodzie kształty. Ryby pływają
na wyciągnięcie ręki. Jak się później dowiedzieliśmy odbywało się tarło łososia
atlantyckiego. Tego dnia wędrujemy też z Hiszpanami, których poznaliśmy w
schronisku, Juanem i jego synem Aitorem. Czas razem mija przyjemnie choć mamy
problem z komunikacją. Niestety Aitor będzie musiał zrezygnować z dalszej drogi
z powodu kłopotów z nogami.
Pierwsze dni są ciężkie dlatego, że trzeba się przyzwyczaić
do niesienia ciężkiego 10-cio kilogramowego plecaka, do pokonywania około 30
kilometrów dziennie, a czasem niestety i do odcisków, które się pojawiają na
stopach. Wtedy droga staje się trudniejsza. Zdarzają się także inne
dolegliwości, ale zapomina się o tym wszystkim oglądając piękne krajobrazy i
przebywając z innymi ludźmi. Przechodzimy przez urokliwe małe miejscowości.
Najmniejsza z nich, to jeden dom, przy którym znajdowała się tabliczka z jej
nazwą.

Camino primitivo, bo tak się nazywa trasa, którą idziemy,
prowadzi często przez odludne miejsca i bardzo małe wioski. Zdarzało nam się
kilkakrotnie nie znaleźć żadnego sklepu przez dzień czy dwa. Staraliśmy się
wtedy kupować więcej jedzenia na zapas, ale to jedzenie trzeba gdzieś
pomieścić, no i nieść na plecach. Piątego dnia naszej wędrówki, skończyła nam
się żywność, a jak na złość w miejscowości akurat świętowano (fiesta), i
wszystkie sklepy były pozamykane. Żartowaliśmy, że manna z nieba nam nie
spadnie, a w kilka minut potem dostaliśmy chleb od pewnego dobrego człowieka.
Cuda się zdarzają, kiedy są potrzebne. Całonocna fiesta w tej miejscowości nam
bardzo nie przeszkodziła, bo korki do uszu po raz kolejny spełniły swoją
funkcję.

W między czasie zaczęliśmy wchodzić w coraz wyższe góry.
Niektórymi odcinkami straszyli nas Hiszpanie, opisując jakie to one są ciężkie.
Tak było z etapem starych szpitali. Większość pielgrzymów zdecydowała się na
okrążanie tego terenu. My wybraliśmy tę malowniczą trasę i polecam ją każdemu.
Piękne tereny, na których dziko pasły się krowy i konie, a co jakiś czas
zauważyć można było pozostałości starych budowli. Podejścia wcale nie były tak
ciężkie. Natura zrobiła nam też prezent w postaci borówek. Stanowiły one
wyborny dodatek do makaronu z dżemem. Wykwintne danie na koniec dnia. Jedynym
akcentem negatywnym tego dnia był moment, gdy zostaliśmy przegonieni z miejsca,
które wybraliśmy na nocleg. Trzeba było szukać innego. Spaliśmy pod gołym
niebem, na dość dużej wysokości, przez co zmarzliśmy okropnie. Na dodatek w
nocy chmury się obniżyły i nieco nas zmoczyły. Wstaliśmy bardzo wcześnie, żeby
się trochę ogrzać, ale udało się to dopiero po kilku kilometrach wędrówki.
Widoki zrekompensowały wszystko. W dolinach, nad którymi
znajdowaliśmy się, zalegały chmury, tworząc bajkowy krajobraz.
Po całodniowej wędrówce pora odpocząć. Czasami pielgrzymi
gotują wspólnie, najczęściej oczywiście makaron. Poznawanie ludzi z całego
świata, a czasami niezdarne przełamywanie barier językowych, powoduje wiele
śmiechu. Wszyscy są bardzo życzliwi i wspólnie spędzają czas pod schroniskiem. Płynie
on tam inaczej.
Czasami camino prowadzi przez większe miasta. Dziś docieramy
do Lugo, gdzie przed schroniskiem ułożona jest już kolejka z plecaków. Piękne
miasto, a jego stara część otoczona dobrze zachowanymi murami. Wieczorem
idziemy na mszę do pięknej katedry.
Im bliżej Santiago, tym więcej pielgrzymów i żeby znaleźć
miejsce w schroniskach trzeba wcześnie wstawać. Przez to, te ostatnie kilometry,
nie są już tak ekscytujące i ciekawe. W tym roku w okresie wakacyjnym do
Santiago wchodziło około 2 tysięcy pielgrzymów dziennie.
Kolejnego dnia skończyło się nam jedzenie, a w wiosce, w
której zostajemy nie ma żadnego sklepu. Decyduję się spróbować dostać do
najbliższego miasteczka na stopa, a potem wrócić. Zatrzymuje samochody przez
pół godziny, ale nikt nawet nie zwalnia przy mnie. W pewnym momencie zatrzymuje
się człowiek i zaczyna mi coś tłumaczyć. Niewiele rozumiem, ale okazuje się, że łapię stopa nie w tym kierunku, co
trzeba. Jako, że go nie rozumiałem, spotkany mężczyzna podrzuca mnie kilka
kilometrów, oczywiście w drugą stronę niż próbowałem jechać. Byłem nieco
zmieszany, ale dzięki tej pomyłce dotarłem do miasteczka. Trasę powrotną
pokonałem już pieszo.

Dwunastego dnia naszej wędrówki wchodzimy do Santiago de
Compostela. Idziemy do katedry na mszę dla pielgrzymów, podczas której
następuje okadzenie ludzi olbrzymim kadzidłem. Wśród całej masy ludzi
rozpoznajemy kilku, których spotykaliśmy na trasie. Odbieramy compostellę,
czyli dokument potwierdzający przejście trasy, a następnie szczęśliwi, siadamy
na placu przed katedrą i oglądamy reakcje pielgrzymów, którzy osiągnęli cel
swojej wędrówki.

Spędzamy jeden dzień w Santiago, a następnie autobusem
jedziemy na "koniec świata", czyli do Finistery. Trasa bardzo
ciekawa, bo droga wiedzie wzdłuż wybrzeża. Pogoda jest wyśmienita, więc kąpiemy
się w oceanie i zbieramy masę muszelek. Znowu trzeba będzie się tłumaczyć na
odprawie celnej, co to takiego. Trochę czasu spędzamy przy latarni, na końcu
świata, gdzie widnokrąg łączy się z oceanem. Jako, że z końca świata nie da sie
pójść już dalej, więc trzeba wracać. Najpierw do Santiago, potem 17 godzin
jazdy autobusem do Barcelony, skąd lecimy do Polski.
Z samolotu po raz ostatni spoglądamy na ziemię, na której
spędziliśmy ostatnich kilkanaście dni. Będziemy mieli co wspominać, czekając na
następną podróż.